Zbrodnie państwa Makbetów.
Mój przyjacielu! Znowu Szekspir. Mówi się - renesans. Oby. Siedemnaście szekspirowskich premier w obecnym sezonie. To tylko cieszy. Wielki Anglik niejednokrotnie już w historii światowego teatru okazywał się wielce pomocny przy różnych skostnieniach. Tworzyć na miarę Szekspira,patrzeć oczyma Szekspira...A w stolicy mamy już oto drugą w ostatnich tygodniach wizytę mistrza ze Stratfordu. Po głośnym "Ryszardzie III " z Jackiem Woszczerowiczem w "Ateneum" - "Makbet" w Dramatycznym. Arcydzieło o znakomitej konstrukcji,wielkich scenach,pysznych monologach. Jednocześnie dalszy to jakby po owym "Ryszardzie" tematyczno-problemowy ciąg. Bo przecież znów to samo wielkie zarzynanie się poprzedzające epokę elżbietańską,to samo brutalne odsłonięcie czasów gdy tylko za jednego Henryka VIII zostało ściętych w mordowni Tower dwadzieścia tysięcy ludzi. Bo przecież znów to samo dojście po trupach do władzy i trupami tej władzy utrwalanie. Ale sam Makbet to jednak nie Ryszard - morderca z perfidnego wyłączcie własnego wyboru. A morderca z podszeptu zarówno własnej,schlebiającej mu ambicji wywyższenia się,jak i z podszeptów zbrodniczej w swej skrajnej próżności żony. Jej przede wszystkim. Jej, którą bardzo kocha,dla której chciałby wszystkich łask niebios. Proszę o to problem sztuki. Dostrzegasz go? Uczciwi często ludzie,którzy przestają być sobą. Uczciwy,sympatyczny wydaje się też na początku Makbet. Po prostu chce być jeszcze znaczniejszym człowiekiem, zajść jeszcze wyżej... Zwykła ludzka rzecz. Lęka się początkowo nawet samej myśli o zbrodni. W przeciwieństwie do Ryszarda III,mordującego z zimną krwią,jest słaby,tchórzliwy,co mu lady Makbet surowo wytyka,rozpalając w nim zbrodnicze zamiary,kusząc,namawiając,podszeptując. Jego zły duch. Żmija. Jest okrutna. Ale nawet i ona ma sumienie. Oboje są ludźmi. Nie jakieś demony zła. Oboje poddani działaniu człowieczeństwa. I najpierw,o wiele wcześniej - zanim zostaną pokonani w walce,zanim Makbet - tyran zostanie zmieciony z tronu - zniszczy ich sumienie. Tylko jego jednego nie mogą zabić. Zniszczy ich spokojny,życiodajny sen. Zniszczy ich miłość. Stopniowo będzie zżerało siły. Staną się jego niewolnikami. To ono wywołuje duchy pomordowanych - nagle przy stole w czasie uczty,w mrokach nocy gdy Makbet rozmawia z wróżkami. I wywołuje śmiertelny również obłęd lady Makbet. Br...
Przedstawienie powinno wstrząsać,poruszać,a nawet wywoływać dreszcz grozy. Tak,tak... Nie ma się czego obawiać. Gdy Modrzejewska - notują kronikarze - ukazywała się na scenie jako lady Makbet,teatr podobno zamierał z wrażenia. A tymczasem tu... No nie,są i tu sceny,które ogląda i się z tzw.zapartym tchem. Piękne sceny. Byłbym niesprawiedliwy.Ale w sumie czułem jakiś niedosyt. Nie czułem jakoś Szekspira. Owych wielkich targających serce widza i serce aktora namiętności,wielkiego aż do utraty tchu napięcia. Chciał Bohdan Korzeniewski jako reżyser spojrzeć na "Makbeta" współczesnymi oczyma. Zbożny zamiar. Przyklasnąć. Tylko co to znaczy? Współczesność formy? Tak.I ona tu jest. Dzieło Andrzeja Sadowskiego. Owe przepływające na horyzoncie scenicznym ciężkie chmury będące grą świateł i cieni,owe uproszczone do maksimum dekoracje. Ale Korzeniewski poszedł jeszcze dalej. Czy wiesz w jakim kierunku? Wielkie szekspirowskie namiętności chciał ująć w kategorie przeżyć współczesnego człowieka,a to znaczy odebrać im wielki krzyk, tragiczną grozę,jako,że to nie współczesne reakcje. I poniósł porażkę. Pytasz - dlaczego. Bo przecież nie na tym powinna polegać aktualizacja Szekspira. Bo przecież wydarzeń,które są treścią Makbeta i tak się nie da przełożyć na język współczesny. Jak by się nie przekładało. Są nie z tego świata. Mają dziś w tym sensie wymiar jakby poza realistyczny. I przeżywanie ich też musi odbywać się w innych kategoriach. Szekspirowskie przeżywanie. I tego tu właśnie brak. Już mówiłem - krzyku,grozy,wielkiego napięcia. Zamiast tego - szept,wewnętrzne przeżywanie,obnażanie wnętrza sumienia,co niekiedy nawet nuży. Brak zarówno Halinie Mikołajskiej jako lady Makbet i Janowi Świderskiemu - Makbetowi. Szczególnie Mikołajskiej. Aż trudno wierzyć,że jest - jak sama mówi o sobie - okrutna po czubki palców. Zbyt miękka,liryczna. Gdzież wielka scena obłędu! Odnosi się wrażenie,że czyny przerastają jakby ich świadomość,że reakcje nie są na miarę tych czynów,że Makbetowie są wobec nich zbyt spokojni,zbyt mali. Właśnie,zbyt mali. Nie na miarę tej tragedii. Na miarę szekspirowską. Oto wewnętrzna sprzeczność ciążąca na tym przedstawieniu,zrealizowanym wielkim nakładem starań,przedstawieniu,na które liczyliśmy. Mój drogi,stało się trochę tak jak w znanej bajce Lafontaine'a. Wielka góra zapowiadała wielkie narodziny... A urodziła?...Nie,nie mysz. Na pewno nie.I na pewno warto to przedstawienie zobaczyć. Ale to jednak nie to... JEREMI